Czas na podsumowanie udziału w programie Top 500 Innovators: Science, Commercialization, Management. Temat można potraktować bardzo rozlegle, starałem się jednak wszystko co możliwe skracać, w tym pozamykałem ciekawe wątki w grupy, by się całość przyjemniej czytało.
Nauczyciele otwierają drzwi. Ale to od Ciebie zależy, czy przez nie przejdziesz. |
Jak to wyglądało na papierze
6 tygodni zajęć dydaktycznych oraz warsztatów, tydzień przerwy, 3 tygodnie praktyk w firmach/instytucjach. Kilka prac grupowych na zaliczenie (obrony pomysłów na biznes przed inwestorami z Doliny), w moim przypadku nowego produktu Ziploc, pomysłu healthy fast food czy programu szkoleniowego Innovation Hub. Do tego wizyty studyjne m.in. w takich miejscach jak NASA, Exponent, Plug&Play.
Program został zaprojektowany w celu wzmocnienia wiodącej krajowej kadry naukowej oraz ekspertów od transferu technologii, by zidentyfikowali, rozwinęli oraz kształtowali nowe rozwiązania dla Polski. Zakres programu został przygotowany tak, by w pigułce udało nam się poznać na czym polega sukces Doliny Krzemowej, jakie umiejętności i wiedzę nabywają tamtejsi studenci, którzy później zakładają największe firmy na świecie.
W ramach zajęć przeszliśmy przez następujące obszary tematyczne: Innovation, Entreprenurship, Execution and Leadership, Intellectual Property, Technology.
Organizowaliśmy również szkolenia i spotkania wewnętrzne, np. z praw
własności intelektualnej brawurowo przeprowadzone przez kolegę Pawła
Żebrowskiego z RCIiTT.
Uczestniczyliśmy też w spotkaniach "pozalekcyjnych", np. panelach VC w Palo Alto czy innych miejscach Doliny Krzemowej.
Uczestniczyliśmy też w spotkaniach "pozalekcyjnych", np. panelach VC w Palo Alto czy innych miejscach Doliny Krzemowej.
Intensywność, czyli "to jak było, wypocząłeś?"
To jedna z rzeczy, która zaskoczyła chyba większość grupy. W porównaniu do poprzednich edycji mieliśmy bardziej napięty program zajęć, ponieważ wydłużyły nam się staże w firmach z 1 do prawie 3 tygodni. A zakres części teoretyczno-praktycznej wcale nie zmalał, wręcz zdaniem wykładowców zwiększył się (!). W konsekwencji opowieści o tym, jak to będziemy przesiadywali na uczelni i brali udział w otwartych spotkaniach wieczorowych można było włożyć między bajki.
W nawiązaniu do wypoczynku - wiele nocy przespałem po 4-5 h, podobnie jak koledzy i koleżanki. Stąd dzisiaj, gdy przeglądam zdjęcia z wyjazdu, co rusz trafiam na przysypiających gdzie tylko się da uczestników programu.
Standardowy dzień to pobudka o 6:30, zajęcia do godz. 17:00. Powrót do ośrodka ok. 18:00, kolacja i rozpoczęcie prac w grupach. Weekendy "wolne", w zależności np. czy ktoś miał do wykonania pracę z Polski, czy nie. A niestety sporo osób pisało w trakcie pobytu na Stanfordzie granty do NCN czy NCBiR. Do tego zadania domowe. Na zajęcia na Stanfordzie przychodzi się
przygotowanym - dostajesz materiały do zapoznania się, by wiedzieć o
czym będzie mowa na zajęciach. A linki, książki, meetingi, dyskusje? Matrix cię ma.
Warto też wspomnieć, że intensywność zajęć była jedną z przyczyn rozchorowania się sporej części uczestników w okolicach połowy pobytu, organizmy nie wytrzymały tempa.
Szczęściarze i eksperci
Przed wyjazdem moje zdanie o stanie polskiej nauki było raczej negatywne. Tymczasem miałem okazję poznać wielu kapitalnych polskich naukowców. Po tym co widziałem oraz usłyszałem mogę tylko potwierdzić mój wcześniejszy wpis: wiedzy w kraju jest dostępna, ale nie stosuje się dostatecznie sprawnego systemowego zarządzania procesem jej wykorzystania. Szczególnie w kontekście kontaktów z biznesem (tutaj mała ciekawostka, na jednym spotkaniu z inwestorem kolega przedstawiając się usłyszał: "So, they are scientists and you are from technology transfer? Then you are from business").
To już jest koniec :) |
Kiedy słyszysz raz po raz, że "u mnie nie ma żadnego centrum transferu, nie ma mi kto pomóc, sama robię sobie granty i rozliczam, jest ciężko, ale jakoś daję radę", widać jak na dłoni jak bardzo poszczególne uczelnie oraz instytuty różnią się od siebie, jak niekonsekwentnie rozłożone jest wsparcie na terenie kraju. Jeżeli poznajesz naukowca, który publikuje w najlepszych czasopismach, realizuje projekty ramowe, jeździ po całym bożym świecie z wykładami, współpracuje z czołowymi ekspertami w swojej dziedzinie i potem słyszysz, że on to wszystko sam musi robić, od budżetu przez merytorykę po składanie grantów (bo znikąd nie ma pomocy lub nie potrafi do niej trafić), to już nawet się nie denerwujesz, tylko nisko opuszczasz ramiona i zastanawiasz się, ile fantastycznych rzeczy mógłby wykonać taki ekspert przy odpowiedniej pomocy, może nawet ukierunkowaniu go na konkretne konkursy czy działania (troszkę to niebezpieczne co piszę ;)).
W konsekwencji ciekawym spostrzeżeniem jest samowystarczalność
kolegów/koleżanek. Część z nich nie chce/nie potrzebuje niczyjej pomocy, dają sobie
radę sami. Takie dr Zosie Samosie. To w moim odczuciu bardzo niebezpieczna tendencja.
A co do transferowców... ciężko mi kalać własne gniazdo, ale widać jak na dłoni, że zdecydowana większość tego co się w Polsce dzieje finansowane jest z funduszy publicznych, unijnych. Który to już raz słyszę o PO IG 3.1 czy PO KL. A to chyba nie tak ma wyglądać? Całe szczęście były piękne kwiatki, jedna z koleżanek sprzedała licencję firmie za kilkaset tysięcy złotych. Można.
Wykładowcy... jeżeli jedną z nich jest kobieta, która teraz rozwija działalność ze studentami i włożyła w tego start-upa (słowo wytrych) 1 000 000 $, bo może (w sumie to tak machnęła ręką jak o tym mówiła), to zastanawiasz się, czy czasem nie zakręciłeś gazu w mieszkaniu przed wylotem i nie czas wracać. Jak inny ekspert informuje cię, że większość kapitału ryzyka USA zlokalizowana jest w obrębie 5 mil od pokoju w którym siedzisz, niepokój wzrasta i zaczynasz się już poważnie wiercić na fotelu. Wtedy na klatkę piersiową dostajesz w panelu ekspertów byłego szefa Activision lub faceta, który spokojnie mówi, że inwestuje w pomysły powyżej 25 mln $ i stres odchodzi, zaczynasz czuć się bardzo ważny i w ogóle trendy. Na koniec dostajesz jednak takiego Mike'a Lyonsa, który ocenia twój model biznesowy jako "piece of shit" lub "that's not gonna work...", a może tak powiedzieć, bo zasiada w 20 Venture Fundach, i już jesteś spokojny, wróciłeś na Ziemię.
Jest to jakaś część obrazu, w jakim jesteś miejscu, co to jest Stanford. Wiesz, jakim szczęściarzem jesteś.
Praca grupowa
Prawie całą pracę wykonywaliśmy w grupach. Co to może znaczyć przy 40 indywidualistach i do tego Polakach?;) Dużo problemów, stresu, przepychania własnych pomysłów, rozsadzania pracy grupowej od środka? Może czasami... czas leczy rany, stąd warto zwrócić uwagę na to, co było najważniejsze, a było to budowanie kultury współpracy. Coś, czego jeszcze trochę u nas w kraju brakuje. Do tego, cóż... niecodziennie przygotowuje oraz wygłasza się elevator pitcha przed inwestorami z Doliny Krzemowej w grupie z dziekanem, wybitnym naukowcem, architektem oraz sanepidem. Dużo pokory, spokoju, zaciskania warg, gryzienia się w język... dla mnie wspaniała lekcja próby prowadzenia grupy do sukcesu. I czasami I failed, z czego się bardzo cieszę.
Do powyższego należy dodać ważne słowo: interdyscyplinarność. To znaczy, że jeśli biotechnolog chce założyć działalność gospodarczą/spin-offa, powinien nad tym pracować w grupie złożonej nie tylko z kolegów z Zakładu czy Instytutu/Katedry, ale z ekspertami z rożnym backgroundem. To taki model idealny, coraz częściej stosowany w naszym kraju.
Staż
Praktykę odbyłem w USPTC.
Bardzo sobie cenię tą możliwość, chociażby dlatego, że była okazja
wymieniać się poglądami z profesorem Moncarzem czy innymi osobami, które pracują w USPTC. W
ramach stażu zajmowaliśmy się programem wsparcia kontaktów firm polskich
z rynkiem amerykańskim, czyli US-Poland Innovation Hub. Ptaszki ćwierkają, że wejdę w ten temat na dłużej, a przynajmniej mam taki zamiar.
Porażka
Temat na tyle ważny, że wart poruszenia w osobnym akapicie. Na Stanfordzie panuje coś na kształt... kultu porażki. Co chwila można usłyszeć "It's OK to fail". Dlaczego?
Bo Ameryka to inna kultura pracy. W Polsce gdy komuś się nie udaje, dostaje łatkę nieudacznika, tego co "spartolił". Tymczasem w Dolinie Krzemowej takie osoby są skarbem, np. dla firm, które chcą rozwijać swój biznes w ten sam sposób, jak ten "nieudacznik". Za wiedzę "jak się nie potknąć" płaci się miliony!
Innym ważnym elementem do rozmyślań jest to w jaki sposób funkcjonują studenci. Skoro płaci się po 50 000 $ za rok nauki, to presja jest wystarczająco mocna, by parcie na sukces miało sporo miejsca. I tak, z tego co nam powiedziano, przeciętny student w trakcie swojej nauki zdąży założyć po kilka firm, które upadną. Ale proszę pomyślcie ile on po takich doświadczeniach jest wart dla koncernów lub dla siebie samego, jeśli otwiera kolejnego starp-upa? W końcu mu się powiedzie.
If You’ve Never Failed – You Haven’t Tried
Hard Enough to Succeed - Steve Jobs. Luźno tłumacząc: Jeśli nigdy nie upadłeś, to znaczy że nigdy nie próbowałeś naprawdę osiągnąć sukcesu.
Cóż, absolwenci Stanfordu, którzy założyli takie firmy jak HP, Cisco Systems, VMware, Yahoo!, Google, NVidia, Nike, Gap, Logitech, Instagram, Sun Microsystems (przy okazji, "Sun" to skrót od Stanford University Network), LinkedIn, Tesla Motors, Electronic Arts, IDEO, Victoria's Secret, Firefox czy PayPal i wiele innych... doskonale wiedzą o co chodzi w tej grze. Spodziewam się, że te biznesy nie były ich pierwszymi...
Porażkę w kulturze Silicon Valley trafnie podsumował kolega na swoim blogu, warto przeczytać ten wątek.
Rozwój kariery naukowej na Stanfordzie
Temat
opisał kolega Maciej na swoim blogu. Poruszył tam też tematy takie jak
obowiązki pracowników, dodatkowa praca na innej uczelni czy
wynagrodzenia. Polecam tą lekturę.
Ciekawostką jest także mobilność kadry naukowej z Doliny Krzemowej w zestawieniu do polskich naukowców. Dlaczego nie jesteśmy mobilni?
Transfer technologii na Stanfordzie
Temat poruszyłem w tym poście. Można do niego dodać ileś ciekawych spostrzeżeń, ale... zapraszam na ich wymianę w 4 oczy.
A w Polsce? Trafne zdanie jednego z kolegów: "
Jest jednak rzecz, o której wcześniej nie wspomniałem, a teraz muszę. Kradzież pomysłów. Otóż... na Stanfordzie "nie rozumieją" słowa kradzież. Oni uczą studentów, że buduje się na pomysłach innych. Jak wielka to różnica w postrzeganiu rzeczywistości! Nie dziwota, że nie byliśmy zainteresowani prezentacją rzeczywistych pomysłów z Polski przed panelami inwestorów...
Inwestorzy mieli zresztą czasami po 2 notatniki, jeden był osobisty na uwagi chowane za pazuchą.
Inwestorzy mieli zresztą czasami po 2 notatniki, jeden był osobisty na uwagi chowane za pazuchą.
D.school
Design school to jeden z "haczyków" Stanfordu. Rapid prototyping, designing, oni to naprawdę tam robią. Z jednej strony nie wydaje się to wielkim halo, z drugiej to znowu sprawa kultury i mentalności. Na pewno w naszym kraju jest ogromny potencjał na tego typu inicjatywy, design schoole powstają jak grzyby po deszczu.
D.school to wielka prototypownia. Masz pomysł? Przenieś go na postać widzialną. Prototypuj. Tu i teraz, nie w koncernach.
Przykładem tego typu działalności było zaliczenie projektu z
Mechanical Engineering, które otrzymali studenci podzieleni na
czteroosobowe zespoły mieli za zadanie zbudować interaktywne automaty
do gier. Temat przewodni: BATMAN. Czas wykonania: 3 tygodnie: w tym opracowanie koncepcji gry, zbudowanie automatu, zaprogramowanie układów... Robi wrażenie.
Ząb
Oh, prawdziwa epopeja. Dzień przed wylotem
ratowałem ząb przed kanałowym. Niestety po ok. tygodniu pobytu w USA,
zaczął się mały koszmar. Ból, sprowadzanie silnych antybiotyków z
Polski, by przetrwać do powrotu. Niestety po kilku tygodniach walki, konieczna okazała
się wizyta u amerykańskiego dentysty. Całe szczęście, trafiłem na
porządnego Amerykanina (który to już raz?), który potraktował mnie
szczerze i tylko przygotował zęba do dalszego leczenia w Polsce. Mój
lekarz rodzinny stwierdził, że John wykonał kawał dobrej roboty.
Leczenie całe szczęście nie kosztowało mnie małej fortuny, a czego
mogłem się spodziewać po opowieściach i lekturze forów.
Różnice i kurioza
- Ameryka to "inny świat", tym bardziej Dolina Krzemowa. Ponoć unikalna nawet jak na
Pachnie start-up'em - Pierwsze wrażenie po przylocie do USA i spacerze to zapachy, całkiem różne od polskich. Do dzisiaj nie mogę pozbyć się tej mieszaniny, tego sosu BBQ pomieszanego z czymś jeszcze...
- Szkła kontaktowe są na receptę. Nie kupisz ich bez niej nawet online. Zgroza. Musiałem ściągać je z Polski.
- Koszt leczenia kanałowego zęba w USA to 900 - 1500 dolarów. Oczywiście ubezpieczenie takich kosztów w całości nie pokrywa ;). Co się zwykło robić? Latać do Polski, robić zęby i wracać - kalkuluje się.
- Ceny w Dolinie Krzemowej są wyższe niż w Polsce. Obiad u Chińczyka to koszt ok. 10 dolarów. U nas jednak połowę mniej. Wino zdatne do picia to koszt od 5-7 dolarów wzwyż. Oczywiście wszystko zależy od stanu, w którym przebywasz.
- Smak chleba, majonezu, ketchupu, masła, jogurtu... inny niż u nas. Można zasmakować, można omijać szerokim łukiem.
- Ameryka to "bogaty" kraj, kapitalizm w czystej postaci. Widoczne są więc jeszcze większe dysproporcje społeczne niż w Polsce. To czasami aż bije po oczach. Tylu bezdomnych co w San Francisco nie widziałem chyba przez kilka ostatnich lat w całym naszym kraju (ponoć hitem jest żebranie "na weterana", więcej się dostaje). Zresztą są stany, w których sytuacja gospodarcza w ciągu ostatnich 5 lat mocno się pogorszyła i ludzi nie stać np. na sprzedaż domu, walizki na samochód, przeprowadzkę w kolejne miejsce i po tygodniu znalezienie nowej pracy.
- Cisza w centrach miast, to ogromna różnica pomiędzy naszymi krajami. W CA bardzo popularne są napędy hybrydowe. To oznacza, że do pewnej prędkości auto jeździ na prąd... czyli ruszamy ze świateł nie z hukiem, ale spokojnie i cicho. Dzięki temu mieszkanie w centrum jest zupełnie przyzwoite.
- W trakcie naszej obecności w Ameryce, odbyły się wybory prezydenckie. Jest jeden szczegół, który trochę nami zachwiał. Patrzymy na poczcie, jak Amerykanie wysyłają swoje karty do głosowania (tak też można), ale coś grube te koperty... o co chodzi? Ano o to, że jak już są wybory, to od razu załatwia się sprawę wszystkich referendów w pakiecie. Proste? Pomyślcie, jaka to oszczędność dla budżetu, jakie to praktyczne! A u nas ponoć Trybunał Konstytucyjny ogłosił, że takie rozwiązanie jest niezgodne z Konstytucją RP. Cóż... sami sobie nogę podstawiamy.
- Czy Dolina Krzemowa to miejsce przyjazne naturze? Tak, bardzo dużo zieleni, bardzo dużo drobnej zwierzyny. Podczas biegania miałem okazję natknąć się na setki (!) wiewiórek i innych tego typu ustrojstw. Oczywiście, wszystko zależy od miasta/stanu.
- O uśmiechniętych, miłych i uczynnych ludziach pisałem wiele razy. A jaką przygodę miał kolega z Politechniki Wrocławskiej?
- Kalifornijczycy jawili mi się jako wyjątkowo drobiazgowi. Przystrzyżona równo trawa, czystość, dbanie o detale, szczegóły... niby nic, ale jak biją cię tym podejściem po oczach, jest tak wszędzie w około, to zaczyna być to widoczne i zastanawiające. Na szczęście jedziesz na wycieczkę do San Francisco i już tak pięknie nie jest ;)
- Jedna z pierwszych obserwacji na spacerze z wózkiem, po powrocie do Polski. Idziemy... odśnieżona główna droga dla pieszych, wózek jedzie sprawnie po wybojach, dziecko radośnie podskakuje w środku. Pojawiają się schody, zjazd wózka w tym przypadku umiejscowiono obok nich. Odśnieżono go? A figa. I to jest ta różnica. Nie myślimy o innych. Nie w zakresie mojej roboty do wykonania? A to oleję, przecież nie kazali odgarnąć. Papierek leży w moim miejscu pracy? Sprzątaczka sprzątnie. Wspólne czyli niczyje.
- Program MBA na Stanfordzie - uczestnicy to praktycznie sami obywatele Izraela. Prace budowlane, sprzątanie, dostawa - tylko Meksykanie. Już nie Chińczycy. Taka kolej rzeczy.
- Ubiór w Ameryce... czy jest rzeczywiście tak jak na zabawnych zdjęciach z Walmarta? I tak, i nie. Rzeczywiście w CA nie przywiązuje się do stroju wyjątkowej wagi, ale jeśli obowiązuje dress code, to się do niego stosują. Jeśli nie, cóż... spotykaliśmy inwestorów w wyświechtanych spodniach i niemodnych koszulach. Oni już nic nie muszą.
- Stanford ma więcej noblistów i medalistów olimpijskich niż Polska w całej historii obu tych zmagań.
- Może nie jest to wielka różnica, ale tempo pracy na Stanfordzie wymaga od studentów wspomagania różnego typu. Można domyśleć się jakiego. Chyba na większą skalę niż u nas, choć nie jestem na bieżąco. Zawsze jest cena za rozwój.
- Ciekawe i mocne spostrzeżenia kolegi z grupy, Piotra, w części przeklejam: "Studenci, mimo ok. 10 osób średnio na wykładzie, nie rozmawiają ze sobą, ponieważ w swoim niesamowitym egoizmie są przekonani, że ich badania są ważniejsze od badań pozostałych. W pewnym sensie gardzą sobą wzajemnie, seniorzy juniorami, grad undergradami. Jedni mają zamknięte imprezy, na które nie wpuszczają drugich. O ile faktycznie najlepsi mają dostęp do pięknych i świetnychkursów takich jak d.school czy venture track, tak większość nie ma dostępu do niczego sensownego. Jeszcze gorzej jest z poziomem studiów. Jeden ze studentów opowiadał mi jak chciał oblać rok, żeby zmienić kurs, ale uczelnia mu nie pozwoliła, przedłużali mu terminy najpierw miesiąc, potem pół roku, aż w końcu zaliczył - żeby nie psuł statystyk zdawalności. To druga strona tej uczelni, w pewnym sensie też dzięki temu osiąga się pierwsze miejsce rankingu.". Ciekawostką jest to, że o ile Amerykanie nie dzielą się wiedzą, Chińczycy ponoć tak.
- Ściąganie... niektórzy uważają nawet, że branie pytań od poprzednich roczników jest nagannym ściąganiem (!).
- Stosunek nauczyciela do studenta jest też czasami nieco inny, partnerski, życzliwy. Wynika to z wielu elementów. Po pierwsze w USA łatwiej się żyje. Poza tym studenci cyklicznie oceniają wykładowców (u nas to na razie wygląda nieprofesjonalnie), więc kadrze zależy na dobrej relacji z nimi. Na pewno student nie jest traktowany jako zło konieczne. I co ciekawe "jakość" takiego studenta w USA a w Polsce zasadniczo nie różni się (!).
- To nie jest różnica, ale ciekawostka. USA jako kraj odbiurokratyzowany? Nic z tego. Papierów do wypełnienia jest mnóstwo, ale też są one pisane językiem bardzo przystępnym (co nie dziwi, w kraju tylu emigrantów...).
Co dalej z Programem?
Na ten moment zaangażowałem się w kilka przedsięwzięć związanych z Top500, w tym:
- Powołujemy do życia Stowarzyszenie Top500 Innovators (absolwentów). Razem z koleżanką Eweliną oraz kolegą Piotrem jesteśmy reprezentantami grupy 40.3. Zaszczytna i wcale niełatwa rola. Parę dni po powrocie z USA spotkaliśmy się z pozostałymi grupami w Łodzi, by dopracować statut Stowarzyszenia. Jest spora szansa, że uda się je powołać w miarę sprawnie. Dotychczasowe próby grup 40.1 oraz 40.2 niestety nie zakończyły się pozytywnie, trwa to już rok. No ale teraz wkroczyła na pole grupa 40.3 ;). Oby sąd na tej fali entuzjazmu też chciał budować lepszą Polskę ;)
- Innovation Hub - do końca stycznia 2013 r. trwa nabór na 2 edycję programu, trzeba wypromować ideę oraz zachęcić firmy do przystąpienia. Dużo, bardzo dużo pracy. Ale program jest tego warty.
- Poprowadziłem spotkanie grupowe, które miało dać nam odpowiedź czy chcemy współpracować po powrocie, co możemy razem zrobić, co zmienić w polskiej nauce i administracji, itp. Spotkanie zakończyło się kilkoma propozycjami, teraz trzeba brać się do roboty, by je wprowadzać!
- Boomerang - mam zamiar się mocniej zaangażować w tą świetną inicjatywę, wykonywaną głównie rękami poprzednich edycji Top Innovators. Jak czas pozwoli.
- Czekam na rozwój strony www dot. programu. Mam tam mieć swoje poletko do zabawy, aczkolwiek nie wiadomo czy to się uda.
- Dwoje naszych kolegów miało okazję wygłosić seminarium na Stanfordzie. Pomyślałem, że dobrze by było napisać o tym artykuł.
To co, jedziemy? |
Osobnym tematem jest moja własna uczelnia, w ramach której powinienem przecież teraz tyle zmieniać, wprowadzać, rozwijać... zobaczymy, czy jest na to szansa. Jestem umiarkowanym realistą. Czekam ciągle na pewne niepokończone wątki na Stanfordzie, które w konsekwencji dadzą odpowiedzi co dalej.
A czego nie było podczas Top500
- Czasami konkretów mogło być więcej. Oczywiście, program Top Innovators z założenia nie ma pokazywać prostych ścieżek, nie po to pojechaliśmy, żeby ktoś nam mówił "teraz zróbcie tak i tak i tak na tych swoich uczelniach i będzie to działać", "tu macie przepisy, wystarczy je wdrożyć". Nie, uczelnie są bardzo różne. Ponadto najczęściej nie są prywatne, jak Stanford ;). Nie w każdej design thinking to odpowiedź na całe zło. Niemniej dla transferowca, brak możliwości dogłębnego zapoznania się z działalnością OTL stanowił spory problem i rozczarowanie. Nasze macierzyste uczelnie oczekują od nas wdrożeń, konkretów, realizacji, odpowiedzi na pytania, a nie dostaną tego w takim zakresie jakby oczekiwały. Z drugiej strony Top Innovators miał zmienić nas od środka. Jesteśmy, mam nadzieję, teraz gotowi na inne spojrzenie na te same projekty czy przedsięwzięcia, które wykonywaliśmy w Polsce. Ja przynajmniej tak to widzę i czuję.
- Opowieści o tym, że rozdamy setki wizytówek i nawiążemy wiele kontaktów można było włożyć między bajki, nie było na to fizycznie czasu. A nabrałem tego papieru i pendrivów multum. Zresztą doszły nas słuchy, że powoli ta formuły nawiązywania kontaktu w Dolinie Krzemowej się wyczerpuje.
- Nie do końca udane były niektóre wizyty studyjne w firmach. Nie dostaliśmy możliwości wejścia do "back office". Witały nas prezentacje o firmie, o produktach, ale zaplecze pozostawało zamknięte.
- Szybkiego internetu nie ma. To szok, ale jakość sieci jest w Dolinie Krzemowej, delikatnie mówiąc, bardzo słaba, gorsza niż w Szczecinie. Zaskakujące? Niby Google położył na całym Mountain View darmowe Wi-Fi, ale prędkość tego łącza jest koszmarna. Do tego wraz z kolegą w pokoju mieliśmy w odczuciu innych uczestników programu najwolniejszy internet. Czarna szczecińska dziura w L106?
Luźne przemyślenia
- Raz jeszcze, nie pracuje się samotnie, pracuje się w grupie. Tak robią nawet najlepsi ze Stanfordu. Taka jest tam kultura pracy. To bardzo duża nauka i pole do przemyśleń dla nas w Polsce. Praca grupowa na pewno nie polega na tym, że jeden przygotuje, a reszta sprawdzi i naniesie poprawki ;)
- "Cecha, którą mają mieć ci, którzy zmienią Wasz kraj, nazywa się leadership, a nie leadershit. I to powinni być ludzie młodzi, nie ci, którzy mają po 60-70 lat i robili kiedyś tam jakieś innowacje...!" - słowa jednego z inwestorów w Dolinie.
- "We are celebrating failures in Poland! Wszyscy znają Romana Kluskę, bo padł. A kto zna Piotra Wilama?". Do przemyśleń.
- Jedno z pytań zadanych w sprawozdawczości dla MNiSW: "Przydatność programu stażowo-szkoleniowego w pracy zawodowej uczestnika i/lub jego zespołu badawczego". Najprostsza odpowiedź: ogromna lub żadna.
- Czy w każdym regionie powinno być jedno, czy wiele CTT? Czy mamy tak wielu ekspertów od TT, by tworzyć dziesiątki Centrów?
Paul Marca, innowator, Prof. Moncarz - Ponoć byliśmy najlepszą z dotychczasowych grup Top500 na Stanfordzie, najbardziej wyważoną, ponieważ po raz pierwszy dopuszczono spore różnice wieku pomiędzy uczestnikami programu. Rzeczywiście, dawało to czasami pewne rezultaty, trudno jednak powiedzieć, czy zawsze takie o które chodziło organizatorom.
- Z drugiej strony jeśli słyszysz od szefa instytutu, że po powrocie to teraz dopiero jak "ich weźmie za fraki i poustawia!", "wszystko będą w grupach robić!" to masz mieszane uczucia. Czy to jest dobra droga?
- 2 miesiące na Stanfordzie to i długo i krótko. Lepszym w moim odczuciu rozwiązaniem byłby pobyt 3-miesięczny, w tym 2 miesiące zajęć oraz 1 miesiąc praktyk.
- Praktyki to osobny temat. Część kolegów nie dostała tego, na co zasługują. Wynikało to też z prozaicznej rzeczy, 3 tygodnie to dla wielu firm okres zbyt krótki by kogoś przyjmować na "poważny" staż.
- Myślę, że dużo pracy jeszcze przed nami samymi. Czy uczestnicy Programu odetchnęli kalifornijskim powietrzem, nabrali perspektywy? Cóż, w połowie zajęć mieliśmy okazję przeżyć amerykańskie Halloween. Z okazji skorzystało jakieś 20% grupy. Można sarknąć, że co to ma za znaczenie czy będę miał tego dnia czerwoną gębę nie od polskiej wódki, a od kredki? Ano w moim odczuciu ma, głębsze niż właśnie takie osoby rozumieją. Work hard, play hard.
- 80% uczestników programu to naukowcy, 20% to pracownicy centrów transferu technologii. Bardzo podobał mi się, w tym kontekście, żart o Pareto. ;)))
- Wulgarną, ale dla mnie bardzo zabawną konkluzją wyjazdu jest dowcip o owsikach, opowiadany na kilka dni przed wylotem do Polski pomiędzy uczestnikami Top500. Wybaczcie, nie przytoczę.
I co teraz?
Najpierw kilka haseł na rozgrzewkę:
- "Kiedy przyjechałem do Doliny, pracowałem przeciętnie po 14h na dobę. Taki był i jest tutaj standard, jeśli chcesz coś osiągnąć w życiu" - słowa prof. Moncarza.
- 15 lat zajęło transferowi technologii na Stanfordzie wyjść zupełnie "na swoje".
- "Codziennie odbywa się tutaj wiele spotkań, praktycznie od 2 tygodni nie jadłem swojej kolacji. Networking, networking, networking... musisz być trochę bezczelny, otworzyć każde drzwi jakie tylko nie są zamknięte. Dzięki temu właśnie lecę do Nowego Yorku na spotkanie z potencjalnymi inwestorami. Tak to tu jest, poczuj to" - młody polski przedsiębiorca z Doliny.
- Nakłady państwa na naukę w Polsce to ok. 0,74% PKB. Izrael daje 3% PKB. Dlaczego o tym piszę? Ano bez większych pieniędzy własnych, odpowiednio (!) wydanych, możemy nie dać rady.
- Jeśli sobie stawiasz cel, osiągnij go. Stanford postanowił być mistrzem USA w baseballu i po 2 latach im się to udało. Jasne, bo mają na to środki. Jeśli ich nie masz, stawiaj sobie mniejsze cele, ale też - osiągaj je.
- "Polska nigdy w historii nie była innowacyjna, nie jest i nigdy nie będzie. Nie mamy mentalności innowacyjnych narodów - uczciwości, szacunku dla pracy, wzajemnej życzliwości, pomagania sobie nawzajem, pragmatyzmu, usuwania barier, upraszczania, zamiast komplikowania spraw itd. Zawsze będziemy zagłębiem taniej siły roboczej i płodów rolnych" jeden z komentarzy do przykładowego artykułu o polskiej innowacji i rozwoju gospodarczym.
Tego typu hasła, wraz z pierwszymi oznakami ostracyzmu powodują, że poddaję w wątpliwość sens pracy na rzecz kraju. Pomnika ani większych apanaży z tego raczej nie będzie, za to nadstawiania policzka jak najbardziej ;). Trudno mi teraz powiedzieć, czy mam na to siły, zważywszy, że rodzina też natarczywie upomina się o swoje.
Niemniej do "co teraz" na pewno zaliczę bliższą współpracę z kolegą Pawłem, mamy pewne pomysły z którymi musimy oswoić parę osób. Widzę też dużo pracy na poziomie krajowym, dużo rozmów i decyzji na poziomie uczelni, ale nade wszystko dużo pracy nad samym sobą... Książek do przeczytania mam od groma. Pamiętaj - chcesz zmian, zacznij je wprowadzać od siebie.
Prof. Andrew M. Isaacs na zakończenie pobytu grupy Top500 40.4 w Berkeley powiedział: "Jak nie teraz, to kiedy? Jak nie my, to kto?".
Pójdź ze mną
Podróżując po Dolinie Krzemowej, z pewnymi wyjątkami, nie uświadczysz zbyt wielu "szklanych domów", wysokich pod chmury biurowców Google czy Facebooka. To wszystko co tam jest, można by było spokojnie przenieść do tych budowli, które są w Szczecinie, Wrocławiu czy Warszawie. Więc co? Mamy twardą przestrzeń? Mamy. Ba, budujemy kolejne biurowce. Nowoczesna laboratoria. Innowacyjną infrastrukturę. To czego nam brakuje?
Ano właśnie.
W swoim zawodowym życiu miałem okazję realizować ileś, finansowanych z funduszy UE, projektów regionalnych, krajowych, międzynarodowych. W ramach takiego Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka w Polsce budujemy laboratoria, oczywiście super-innowacyjne, "nikt takich w Europie nie ma", i tak dalej opisywane podobnymi hasłami, które tak pięknie wyglądają na papierze. No i? Co do zasady służą badaniom własnym, może jakiejś ramówce, ponieważ robienie na nich "komercji" jest obarczone zbyt dużym ryzykiem, kosztami, skomplikowanym prawem, który wprowadziliśmy, by tłumić i tłamsić tą szeroko rozumianą przedsiębiorczość akademicką. Pal to licho czy chodzi o przepisy UE czy krajowe (często się o tym zapomina, że nasze prawo jest (?) zharmonizowane z unijnym).
Sami sobie jesteśmy problemem. Teraz, po kilku latach, rektorzy spotykają się, by wymóc na MNiSW zmiany, "bo przecież tak nie może być". Ano może i przecież od lat było. Kolokwialnie: widziały gały co brały.
Niemniej to podejście, o którym piszę powyżej, jestem jednym z kluczy do zagadki. Klucz ten nazywa się "jakoś to będzie". Aplikujmy, starajmy się. Wybudujmy. Przecież nam nie zabiorą. Wskaźniki? Spokojnie, napisze się pismo, pojedzie do Warszawy, porozmawia, wywalczy. Będzie dobrze. Jak się uda zachachmęcić, to się zachachmęci. A wszystko to tłumaczone skomplikowanym prawem i przepisami.
To nie do końca prawda.
My ciągle po prostu nie rozumiemy, czym jest profesjonalna realizacja projektu i kim, jako pracownicy instytucji utrzymywanych z podatków, jesteśmy.
Polski innowator w trakcie starcia z instytucjami publicznymi |
Krew człowiek zalewa, te kilkaset milionów złotych można by było wykorzystać o niebo i klasę lepiej. Podobnie jak miliardy innych środków. A wiem o czym piszę, jako ekspert PARP, MRR czy innych instytucji, oceniłem setki projektów, często wielomilionowych, których jakość pozostawiała wiele do życzenia, ale jednak napisano je tak, by spełniły wytyczne, więc w konsekwencji są dzisiaj realizowane lub zakończone. Co ciekawe, na moje próby wprowadzania zmian, ludzie za to odpowiedzialni wzruszają ramiona (OK, raz udało mi się zmienił kryteria merytoryczne w PO IG). Jakoś to będzie. "Trzeba pompować pieniądze w gospodarkę." - znajomi z firm konsultingowych zacierają ręce...
Do czego zmierzam? Środków finansowych mieliśmy od Unii pod dostatkiem. W kolejnym okresie programowania sytuacja pewnie się powtórzy. Nawet jeśli mówi się, że coś tam gdzieś zostanie przesunięte i zmienione, to akurat wiem, że założenia takiego PO IG zostały na dziś powtórnie przepisane. To spowoduje na niektórych obszarach rozwój i poprawę (bo stać za tym będzie grupa branżowych entuzjastów), a to o czym pisze NIK ("Jak oceniono w raporcie, podstawowym problemem polskich jednostek naukowych jest kłopot z praktycznym zastosowaniem badań.") będzie się zmieniało, ale tempo tych zmian, w moim odczuciu, jest zupełnie nieadekwatne do możliwości i potrzeb naszego kraju.
Polska w wielu europejskich rankingach związanych z transferem
technologii czy innowacyjnością jest na samym dnie. Mamy ogromne rezerwy?
I teraz... zostawmy z boku biznes. Polski biznes, pomimo że można by było napisać tomy o jego bezklasie, sobie poradzi. Popatrzmy za to na środki publiczne, z których wielu jest utrzymywanych, w tym uczelnie państwowe. Gdzie najłatwiej przychodzi zrzucanie winy na kogoś innego, na rząd, na media, na sąsiadkę, na mityczną "władzę", bo nikt osobiście nie jest odpowiedzialny za efekty pracy całej organizacji ("20 pieczątek pod fakturą"). A tymczasem... sami sobie jesteśmy winni.
Amerykanie to zrozumieli. Jesteś utrzymywany z pieniędzy publicznych czy po nie sięgasz? Masz SŁUŻYĆ SWOJEMU KRAJOWI. Nie w rozumieniu na kolanach. Absolutnie. Ale musisz zrozumieć, że pieniądze, które na ciebie łoży Państwo nie są niczyje, ale wspólne i wymagają od Ciebie odpowiedniego nastawienia do wykonywanych czynności. Powinieneś poczuć, że to społeczeństwo cię utrzymuje lub finansuje Twój projekt. Efekt zrozumienia tego faktu jest niezwykle istotny. Być może po takiej konstatacji poczujesz choć delikatną presję by starać się spłacić swój dług wobec kraju i społeczeństwa?
Dopóki ta mentalność nie zostanie chociaż w części przetransferowana do Polski, moim zdaniem będzie jak jest.
To tak jak my, uczestnicy programu Top Innovators. Zainwestowano w każdego z nas dziesiątki tysięcy złotych, jak się to podliczy, to suma jest ogromna. I co, i nic? Nie, osobiście czuję to brzemię odpowiedzialności. I mam nadzieję, że pozostali również. Może i napiszę kontrowersję, ale... nasze życie zawodowe nie jest już do końca nasze, mamy zaciągnięty dług, który należy spłacić.
Być może jest to jakaś forma nowoczesnego patriotyzmu, nie znam się na tym. Ale mam nieodparte wrażenie, że gdyby udało nam się zrozumieć ideę służby Polsce (z czym sam sobie nie do końca radzę), w ciągu kilku lat zmieniono by przepisy, prawo, wiele... Bo osoby, które są za to odpowiedzialne, zrozumiałyby, po co to w ogóle robią! Bo jak jest teraz? Czy Państwo Polskie wie dokąd podążą? Czy istnieje bez ładu, od takiego Euro 2012, przez Smoleńsk, do negocjacji z KE, a jedynym kamienie milowym są wybory na następną kadencję tego czy innego rządu?
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież są strategie branżowe czy innego typu, na co ja się tylko pod nosem uśmiecham, bo w paru coś tam naskrobałem. To są pułkowniki, wyciągane gdy akurat zajdzie taka potrzeba. A prawdziwa strategia tworzona jest ad hoc na posiedzeniach tych czy innych gremiów polityczno-samorządowych.
Powoli zaczynam się zastanawiać, czy ta społeczna degrengolada nie powinna być powstrzymana chociażby poprzez powrót do tego typu idei. Bo pozostawiamy nasz kraj na rozerwanie takim czy innym prezesom i dyrektorom, a Nauka, Innowacja, Transfer Technologii stoją obok z rozłożonymi rękami i się z politowaniem uśmiechają.
Jak się tak nad tym zastanowić, można usłyszeć jak to płótno jest darte. A mnie osobiście jeśli to nie boli, zaczyna poważnie irytować.
I zaczynam się bać.
Make your own kind of music, even if nobody else sings along |
Pytanie na dobranoc
No to co, jak tam wrócić do tej zielonej CA i zostać? ;-)
Witam, mam pytanie techniczne odnośnie upadania firm. Bo widzę, że wychwala się tutaj ciągłe upadanie.
OdpowiedzUsuńCytując: ". I tak, z tego co nam powiedziano, przeciętny student w trakcie swojej nauki zdąży założyć po kilka firm, które upadną. "
Upada firma. Jak rozwiązywane są sprawy zobowiązań upadającej firmy? Czy wszyscy kontrahenci zostają na lodzie? Czy z uśmiechem na ustach zadowoleni są że ich kontrahent upadł i zakłada teraz następną firmę i znów sfinansują go swoimi pieniędzmi? Czy ktoś to mógłby wyjaśnić ?
Wiesz, z tego co się dowiedzieliśmy, to po pierwsze - założenie działalności w USA to chwila. Nie jesteś obłożony żadnymi ZUSami. Więc mieć firmę "każdy może". Po drugie studenci i ich działalności to najczęściej proste apki na smartfony czy portale. Upadek takiej działalności (W Dolinie nie ma przemysłu), nie powoduje spadku lawiny zobowiązań. Sądzę, że jak taki student bierze sobie programistę z Indii (to też ciekawostka, ponoć w Dolinie ich nie ma), to jakoś się dogadują. Udaje się albo nie. Jeśli nie, trudno. Jedziemy znowu od początku z czym innym.
OdpowiedzUsuńCo do finansowania przez VC, często na takim studenckim etapie tego typu finansowania nie potrzeba. A jeśli to... amerykański kapitał to nie nasz, związany często z UE, gdzie zawsze ma być ten mityczny SUKCES. Nie, VC czy SF bardzo często dużo tracą. Ale odbijają to sobie potem na jednym złotym strzale.